bentley westfield
from MONTEREY VISTA
data i miejsce urodzenia
30.03.1986, monterey
orientacja seksualna
biseksualny
stan cywilny
kawaler
miejsce pracy
presidio of monterey legal assistance office
stanowisko
adwokat
znak zodiaku
baran
największa fobia
chiroptofobia
znaki szczególne
pierwsze siwe włosy, chociaż udaje, że ich nie ma
choroby
z tego co mu wiadomo, zdrowy
alergie
lateks
nick
gold
forma kontaktu
pw, discord
narracja/czas
3 os. czasu przeszłego
na co się nie zgadzasz w rozgrywkach
to those leaving me... godspeed
wizerunek postaci
richard madden

Skończył z tym miastem.
Po wielu długich latach męki podczas prób przekonania się, że to może być jego życie, był wreszcie wolny. Żadnego więcej przylatywania na weekendy do tej zapyziałej dziury, w której przy każdym wyjściu z domu ktoś próbował ukraść ci portfel, żadnej jogi o siódmej rano w domku na plaży ani posiłków złożonych z tofu, hummusu czy jarmużu, których tak nie znosił. Był wolnym od tego wszystkiego człowiekiem, a całe cholerne Monterey mogło teraz właściwie pocałować go w dupę.
To nie tak, że od zawsze nienawidził tego miejsca. Okres dzieciństwa i dorastania wcale nie był taki zły, pomijając kwestię tego, że właściwie nigdy nie poznał swoich rodziców. Ledwo ich pamiętał, a ich twarze kojarzył tak na dobrą sprawę jedynie z fotografii, których w ciągu pierwszych lat życia swoich dzieci tamta dwójka zdołała zrobić naprawdę sporo. Czasami wiązało się to z przykrymi sytuacjami, ale w zasadzie dziadkowie, którzy wzięli go wraz z niewiele starszym bratem oraz młodszą siostrą pod swoją opiekę dawali im wszystko, czego tylko dzieciaki mogłyby potrzebować, począwszy od dachu nad głową, po miejsca w naprawdę dobrych szkołach, które gwarantowały im świetny start i na pewno prezentowały się doskonale w dokumentach. Mając naście lat nie doceniał tego dostatecznie, wydawało mu się, że to nie ma takiego znaczenia, ale kiedy rozpoczął swoją karierę na uniwersytecie, prędko zrozumiał jak bardzo powinien być im wdzięczny za to wszystko, co przez lata dla niego robili. Wychowali go najlepiej jak umieli, a w jego gestii leżało już tylko, żeby ich w dorosłym życiu nie rozczarować. Jeszcze wtedy nie wiedział, że oto stawał przed naprawdę ogromnym wyzwaniem.
Na samym początku na uniwersytecie był właściwie cieniem Chandlera, prawie pod każdym możliwym względem. Dopiero z czasem zaczął się wyróżniać z ich dwójki i wcale nie było to plusem; kiedy ktoś widział idącego korytarzem jednego z bliźniaków, mógł doskonale rozpoznać który właśnie mu się trafił; Bentley najczęściej odstawał pod względem schludności swojego stroju i fryzury, którą lubił pozostawiać w nieładzie, co wielu - od brata, aż po niektórych profesorów - doprowadzało do szału. Na pierwszy rzut oka wydawał się być ostatnią osobą w sali, która byłaby przygotowana do omawiania tematu, ale tutaj często na grupę czekało zaskoczenie - w większości przypadków wiedział doskonale o czym rozmawiają i chętnie uczestniczył w dyskusji. Wprawdzie nigdy nie był orłem na tym kierunku, a przedmiot dotyczący konstytucji ledwo zaliczył, ale koniec końców polityka naprawdę go interesowała, tak samo jak bardzo szybko zainteresowało go prawo.
Studia kosztowały, a on właściwie nie potrzebował do szczęścia kolejnego tytułu naukowego, ale tyle się nasłuchał, że warto spróbować i że bliscy za wszystko im zapłacą, że w końcu jakiekolwiek wątpliwości zniknęły. Znowu poszli w tym samym kierunku z Chandlerem, co w pewnym sensie młodszemu z braci dawało jakiś psychiczny komfort. Lubił, kiedy miał go obok, nawet jeśli z wiekiem nie byli już do siebie aż tak podobni i od wielu lat nie dokazywali już wspólnie jak dawniej. Czasami za tym wprawdzie tęsknił, ale koniec końców, dawał sobie radę sam, jeśli bardzo chciał. Prawda jednak była taka, że podczas kolejnego kierunku odrobinę spoważniał, czując, że to było coś odpowiedniego do zrobienia jeśli czekała na niego w przyszłości prawnicza kariera.
Po otrzymaniu dyplomu powrócił do Monterey, a swoją aplikację rozpoczął w San Jose. Podobało mu się tam i nawet planował pewnego razu na stałe się tam przenieść, ale szybko zaczęło mu się marzyć coś innego, nowego i na pewno większego. Los Angeles, San Francisco? Chętnie wybrałby któreś z nich i uciekł, ale z jakiegoś powodu zwlekał z tym, a niewiele przed swoimi trzydziestymi urodzinami poznał kobietę, w której - jak sądził - po raz pierwszy w życiu się zakochał i na której chyba zaczęło mu zależeć. Wszyscy mu gratulowali, znajomi byli dumni, a babcia nie posiadała się ze szczęścia, kiedy oznajmił, że jeszcze trochę i pewnie zamieszkają razem. Każdy był uszczęśliwiony, chyba poza samym Bentleyem, który z czasem zaczął odczuwać w związku z ich relacją głównie zagubienie.
Kiedy po roku związku w końcu otrzymał wymarzoną ofertę pracy w Los Angeles, nie wahał się, a decyzja była podjęta zanim jeszcze podzielił się tym pomysłem z Ariadne; ciężko powiedzieć czy bardziej ze względu na to, że dusił się już w Monterey, czy dlatego, że to naprawdę było jego spełnienie marzeń. Wraz z podpisaniem nowej umowy rozpoczęło się jego życie na dwa miasta, przy czym pięć dni spędzał w północnej części stanu, a na weekendy (zazwyczaj) wracał do domu. W tym czasie uchodzili za parę idealną, a z zewnątrz nie dało się stwierdzić, że to wszystko faktycznie ma jakiś wpływ na ich relację. Nikt nie wiedział o tym, że z czasem rozmawiali coraz mniej, że Ben nie jest tak do końca samotny podczas pobytów w Los Angeles, a pierścionek na palcu Arii przypomina raczej akt desperacji, niż dowód miłości. Nie miał o tym pojęcia nikt, tylko on sam, ale przez naprawdę długi czas wypierał to wszystko. Aż z tym nie skończył.
Wiosna była dla niego czasem zmian. Zerwał zaręczyny i przepadł, na stałe lokując się w Los Angeles, które i tak od dawna było centrum jego życia. W międzyczasie zaczął trochę przesadzać z piciem i ilością łóżek, do których ludziom wskakiwał, ale udawał, że nie ma żadnego problemu. Do czasu. Chociaż naprawdę chciał wierzyć, że w końcu skończył z tym miastem, najwyraźniej to miasto nie skończyło z nim, a wieść o chorobie babci momentalnie zmusiła go (wprawdzie rękami Chandlera, ale liczył się efekt) do powrotu. Nie chciał tutaj wracać, to było ewidentne, ale… coś nie pozwalało mu dłużej udawać, że nic go z tym miejscem nie łączy, a rodzinne problemy nie dotyczą. I wrócił - wciąż odrobinę wczorajszy, trochę zmęczony, a przez wielu niechętnie widziany, wrócił i zapukał do drzwi ostatniej osoby, której jeszcze po całości nie rozczarował - swojego brata.
Po wielu długich latach męki podczas prób przekonania się, że to może być jego życie, był wreszcie wolny. Żadnego więcej przylatywania na weekendy do tej zapyziałej dziury, w której przy każdym wyjściu z domu ktoś próbował ukraść ci portfel, żadnej jogi o siódmej rano w domku na plaży ani posiłków złożonych z tofu, hummusu czy jarmużu, których tak nie znosił. Był wolnym od tego wszystkiego człowiekiem, a całe cholerne Monterey mogło teraz właściwie pocałować go w dupę.
To nie tak, że od zawsze nienawidził tego miejsca. Okres dzieciństwa i dorastania wcale nie był taki zły, pomijając kwestię tego, że właściwie nigdy nie poznał swoich rodziców. Ledwo ich pamiętał, a ich twarze kojarzył tak na dobrą sprawę jedynie z fotografii, których w ciągu pierwszych lat życia swoich dzieci tamta dwójka zdołała zrobić naprawdę sporo. Czasami wiązało się to z przykrymi sytuacjami, ale w zasadzie dziadkowie, którzy wzięli go wraz z niewiele starszym bratem oraz młodszą siostrą pod swoją opiekę dawali im wszystko, czego tylko dzieciaki mogłyby potrzebować, począwszy od dachu nad głową, po miejsca w naprawdę dobrych szkołach, które gwarantowały im świetny start i na pewno prezentowały się doskonale w dokumentach. Mając naście lat nie doceniał tego dostatecznie, wydawało mu się, że to nie ma takiego znaczenia, ale kiedy rozpoczął swoją karierę na uniwersytecie, prędko zrozumiał jak bardzo powinien być im wdzięczny za to wszystko, co przez lata dla niego robili. Wychowali go najlepiej jak umieli, a w jego gestii leżało już tylko, żeby ich w dorosłym życiu nie rozczarować. Jeszcze wtedy nie wiedział, że oto stawał przed naprawdę ogromnym wyzwaniem.
Na samym początku na uniwersytecie był właściwie cieniem Chandlera, prawie pod każdym możliwym względem. Dopiero z czasem zaczął się wyróżniać z ich dwójki i wcale nie było to plusem; kiedy ktoś widział idącego korytarzem jednego z bliźniaków, mógł doskonale rozpoznać który właśnie mu się trafił; Bentley najczęściej odstawał pod względem schludności swojego stroju i fryzury, którą lubił pozostawiać w nieładzie, co wielu - od brata, aż po niektórych profesorów - doprowadzało do szału. Na pierwszy rzut oka wydawał się być ostatnią osobą w sali, która byłaby przygotowana do omawiania tematu, ale tutaj często na grupę czekało zaskoczenie - w większości przypadków wiedział doskonale o czym rozmawiają i chętnie uczestniczył w dyskusji. Wprawdzie nigdy nie był orłem na tym kierunku, a przedmiot dotyczący konstytucji ledwo zaliczył, ale koniec końców polityka naprawdę go interesowała, tak samo jak bardzo szybko zainteresowało go prawo.
Studia kosztowały, a on właściwie nie potrzebował do szczęścia kolejnego tytułu naukowego, ale tyle się nasłuchał, że warto spróbować i że bliscy za wszystko im zapłacą, że w końcu jakiekolwiek wątpliwości zniknęły. Znowu poszli w tym samym kierunku z Chandlerem, co w pewnym sensie młodszemu z braci dawało jakiś psychiczny komfort. Lubił, kiedy miał go obok, nawet jeśli z wiekiem nie byli już do siebie aż tak podobni i od wielu lat nie dokazywali już wspólnie jak dawniej. Czasami za tym wprawdzie tęsknił, ale koniec końców, dawał sobie radę sam, jeśli bardzo chciał. Prawda jednak była taka, że podczas kolejnego kierunku odrobinę spoważniał, czując, że to było coś odpowiedniego do zrobienia jeśli czekała na niego w przyszłości prawnicza kariera.
Po otrzymaniu dyplomu powrócił do Monterey, a swoją aplikację rozpoczął w San Jose. Podobało mu się tam i nawet planował pewnego razu na stałe się tam przenieść, ale szybko zaczęło mu się marzyć coś innego, nowego i na pewno większego. Los Angeles, San Francisco? Chętnie wybrałby któreś z nich i uciekł, ale z jakiegoś powodu zwlekał z tym, a niewiele przed swoimi trzydziestymi urodzinami poznał kobietę, w której - jak sądził - po raz pierwszy w życiu się zakochał i na której chyba zaczęło mu zależeć. Wszyscy mu gratulowali, znajomi byli dumni, a babcia nie posiadała się ze szczęścia, kiedy oznajmił, że jeszcze trochę i pewnie zamieszkają razem. Każdy był uszczęśliwiony, chyba poza samym Bentleyem, który z czasem zaczął odczuwać w związku z ich relacją głównie zagubienie.
Kiedy po roku związku w końcu otrzymał wymarzoną ofertę pracy w Los Angeles, nie wahał się, a decyzja była podjęta zanim jeszcze podzielił się tym pomysłem z Ariadne; ciężko powiedzieć czy bardziej ze względu na to, że dusił się już w Monterey, czy dlatego, że to naprawdę było jego spełnienie marzeń. Wraz z podpisaniem nowej umowy rozpoczęło się jego życie na dwa miasta, przy czym pięć dni spędzał w północnej części stanu, a na weekendy (zazwyczaj) wracał do domu. W tym czasie uchodzili za parę idealną, a z zewnątrz nie dało się stwierdzić, że to wszystko faktycznie ma jakiś wpływ na ich relację. Nikt nie wiedział o tym, że z czasem rozmawiali coraz mniej, że Ben nie jest tak do końca samotny podczas pobytów w Los Angeles, a pierścionek na palcu Arii przypomina raczej akt desperacji, niż dowód miłości. Nie miał o tym pojęcia nikt, tylko on sam, ale przez naprawdę długi czas wypierał to wszystko. Aż z tym nie skończył.
Wiosna była dla niego czasem zmian. Zerwał zaręczyny i przepadł, na stałe lokując się w Los Angeles, które i tak od dawna było centrum jego życia. W międzyczasie zaczął trochę przesadzać z piciem i ilością łóżek, do których ludziom wskakiwał, ale udawał, że nie ma żadnego problemu. Do czasu. Chociaż naprawdę chciał wierzyć, że w końcu skończył z tym miastem, najwyraźniej to miasto nie skończyło z nim, a wieść o chorobie babci momentalnie zmusiła go (wprawdzie rękami Chandlera, ale liczył się efekt) do powrotu. Nie chciał tutaj wracać, to było ewidentne, ale… coś nie pozwalało mu dłużej udawać, że nic go z tym miejscem nie łączy, a rodzinne problemy nie dotyczą. I wrócił - wciąż odrobinę wczorajszy, trochę zmęczony, a przez wielu niechętnie widziany, wrócił i zapukał do drzwi ostatniej osoby, której jeszcze po całości nie rozczarował - swojego brata.